środa, 21 września 2016

Madera część 2

Lot na Maderę trwa około 5 godzin, co daje wystarczająco dużo czasu spragnionym polaczkom, żeby doprowadzić się do stanu upojenia absolutnego. Lata to to potem po samolocie, turbulencje rzucają, ale taki Janusz podróży jeden z drugim ma kompletnie w dupie wszelkiej maści ostrzeżenia. Nawet przy lądowaniu ustawia się już w kolejce do wyjścia, łapie za bagaże i się zatacza z prawej na lewą jak bańka wstańka. I jeszcze te brawa przy lądowaniu...
Lądujemy z Mariolką i staramy się jak najszybciej odseparować od grupy naszych niestety współkrajowców, ale się nie udaje, bo zaganiają nas do jednego autobusu.
Madera wita nas deszczem, więc klasycznie bym rzekła, ale nie mija dziesięć minut jak niebo się przejaśnia i wychodzi piękna tęcza. Dobry omen całego wyjazdu jak się okazuje później.
Pierwszego dnia głównie łazimy bez celu po wiosce, w której znajduje się nasz hotel. Idziemy na kolację do miejscowego przybytku i zupełnym przypadkiem zamawiamy dwie porcje mixu grillowanego mięsa, które spokojnie wykarmiłoby pół pułku wojska.
Rano idziemy na śniadanie (co niestety oznacza kolejne starcie z polaczkami za granicą). Miotają się od stanowiska do stanowiska, jedni atakują automat do kawy i herbaty, inni układają kopczyk z szynki konserwowej, jeszcze inni ładują jajecznicę do kieszeni. Sztućce latają w powietrzu, stoliki wędrują razem z pasażerami i w ogóle to jest jeden wielki chaos. Postanawiam sobie, że na śniadanie trzeba przychodzić bladym świtem, kiedy ta zgraja leczy jeszcze kaca i opaleniznę nad-basenową.
Po śniadaniu ruszamy na podbój Madery. A raczej na podbój Maderskich środków transportu publicznego (więcej w tym temacie później). Udaje nam się dostać do Funchal (stolica) i kolejką górską jedziemy leniwie do Monte. Następne godziny błąkamy się po ogrodzie botanicznym (pierwszy dzień na rozruch starych, spaszteciałych kości i mam tu na myśli siebie, bo Mariolka ma lepszę kondycję ode mnie). Ogród piękny, niby głównie japoński, ale jak się dobrze poszuka to zza krzaka nagle na człowieka wyskakuje jakaś kolumna egipska na przykład.
Wychodzimy w końcu z ogrodu i idziemy pozwiedzać samo Monte, jako że nie posiadam mapy prowadzę Mariolkę na czuja, przez małe, brukowane uliczki. Dochodzimy do bramy i ani rusz nie chce ona ustąpić pod naporem mego daru przekonywania. Kiedy już dochodzimy do wniosku, że musimy chyba wrócić i obrać inną (dłuższą) drogę, wpadam na pomysł naciśnięcia jakiegoś guzika który przy tej bramie wyrasta ze ściany. Nic się nie dzieje i nawet mówię do Mariolki, że wracamy, ale nagle słyszę bzyczenie i brama staje otworem. Opatrzność mnie tę bramę otworzyła, tylko jeszcze nie wiem jaka. Być może nawet Latający Potwór Spaghetti wyciągną w naszą stronę łaskawą mackę.
W drodze powrotnej mijamy miejscówkę, z której organizowany jest słynny zjazd wiklinowymi saniami, po asfalcie. Wsiadamy (Mariolka zdecydowana od razu, szalona; ja po skonsumowaniu dwóch papierosków nabieram odwagi). Droga którą nas tymi saniami po tym asfalcie wiozą ma spokojnie 40 stopni nachylenia. Czyli stromo jak ja pierdolę. Mariolka całą drogę chichocze histerycznie i wbija mi szpona w nogę, ale chyba jej się podoba. Dzień wieńczymy piwkiem i dłuuuuugim spacerem w dół, z powrotem do Funchal (gdzie stopień nachylenia spada może do 35 stopni).
I tak nam mija dzień pierwszy tej pięknej przygody. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz