środa, 20 lipca 2016

Z serii: nieproszony gość, czyli włam

Wtorek, godzina 20. Leżę grzecznie w łóżeczku, bo choróbsko się jakieś przypałętało, więc wolę wyleżeć w nadziei, że wirusy się znudzą moim leniwym stylem życia i pójdą (za tym przeproszeniem) w pizdu.
Zupełnie niespodziewanie od książki odrywa mnie tupot stóp na mej (prawie-że własnej, ale jednak wynajmowanej) podłodze. Przez chwilę zastanawiam się czy mam na tyle wysoką gorączkę, żeby mieć halucynacje. Szacuję też czy aby nie przedawkowałam leków. Bo oto przez drzwi balkonowe, wprost do mego pokoju ładuje się gołąb. Nie jakoś nieśmiało, z dozą niepewności, nie. Wali śmiało jak do siebie i od razu odbija w kierunku kanapy. W mym nieskończonym lenistwie rzucam w jego kierunku paczką fajek (ruch nieprzemyślany, bo i tak trzeba będzie po nie potem wstać...). Ale Stefan (tak, nazwałam go Stefan) w ogóle się tym nie przejmuje. Krzyczę na niego, klaszczę głośno w dłonie, ale Stefan udaje idiotę i gra na zwłokę. Widzę jak łypie na kanapę, jak marzy mu się wylegiwać w mięciutkich poduchach. Z bólem du... serca, wyczołguję się z mojego legowiska i idę na Stefana, a ten podstępny drań zamiast wyjść na balkon, chowa się za drzwiami i udaje, że go tam wcale nie ma. Podchodzę bliżej i teraz to już łapię za telefon z kamerą ("będę cię miała mały gnojku na filmie, się nie wyprzesz popełnionych szkód"). Stefan nie bardzo wie jak ma się do mojej obecności ustosunkować, więc usiłuje wtopić się w kąt. Odchodzę kawałek i z rozmachem pokazuję mu drzwi, ale Stefan nie rozumie, tylko łypie na mnie to jednym okiem to drugim. Drepczę do kuchni, biorę kawałek chleba w nadziei, że tym podstępem małego najeźdźcę zdołam przekonać do opuszczenia kryjówki i  mego domostwa. Rzucam mu dwa kawałki i wydaje mi się, że Stefan patrzy na nie pogardliwie. Kolejne pięć minut mija na zachęcaniu Stefana do zeżarcia chlebka (podczas to których Stefan przypuszcza kolejny szturm na kanapę, ale mu nie wychodzi). Po następnych dziecięciu godzę się z myślą, że mam teraz cichego lokatora i że zacznie się od kanapy, ale pewnie stopniowo Stefan zajmie też łóżko. Plus będzie spędzał godziny w łazience i wyjadał zawartość lodówki. Wzrośnie rachunek za prąd i wodę. I kiedy tak snuję już czarny scenariusz wyprowadzki, Stefan rusza ze swojego kąta i nonszalancko wyłazi na balkon. Robi rundkę dookoła i usiłuje władować się z powrotem do środka. Na bank się połapał, że popełnił błąd strategiczny. Siadam mu na drodze i pilnuję wejścia. Mały gnojek udaje, że nie jest zainteresowany miejscówką, ale wiem lepiej. Jak tylko odejdę to przejmie kanapę. Ostatecznie postanawiam zamknąć balkon (rzucam mu najpierw  te chlebki ze środka na zachętę). Nie mija 30 sekund jak Stefan puka do drzwi. Jak słowo daję, stoi przy szybie i puka, i stara się wyglądać żałośnie i niewinnie. Nie ze mną te numery, nie wpuszczam. Godzinę później sprawdzam sytuację przez okno. Stefan nadal koczuje pod drzwiami, a w dodatku bezczelnie się zesrał. Jestem zbyt zmęczona, żeby kontynuować tę bitwę, więc idę spać (ale balkon pozostaje zamknięty).
Rano sprawdzam sytuację, nie ma Stefana, nie ma chlebków, jest za to stos kupy. Ot, taki mi prezent pozostawił mój niedoszły współlokator.


czwartek, 14 lipca 2016

Z serii: wspomnienia pewnego rykowiska, czyli jak mój ojciec został jeleniem

Dawno dawno temu (a w zasadzie to max. 4 lata wstecz), postanowiłam wybrać się na wyprawę w góry karkonoskie. Mój szanowny ojciec również w te góry się wybierał w podobnym terminie, więc ruszyliśmy w podróż razem.
Przejechaliśmy pół Polski (oraz objechaliśmy wzdłuż i wszerz pewną czeską miejscowość w poszukiwaniu czynnego kantoru o nieludzkiej godzinie, gdyż pan na wjeździe w góry zażyczył sobie kompletnie nieprzewidzianą kwotę pieniężną w koronach, ale to zupełnie inna historia).
 Pewnego wieczoru, po odbytych wyprawach, wylądowaliśmy w schronisku Odrodzenie. Zimno było (w końcu tradycja ma rodzinna, że jak któreś z nas wybiera się w góry to zaraz na te góry sprowadzane są wszelkiej maści mgły, deszcze, przelotne tornada, plagi egipskie i inne hocki klocki), więc i winem grzanym się raczyliśmy. A kiedy przyszło do rozejścia się do pokojów, postanowiłam wyskoczyć na ostatniego tej nocy papieroska (na dobre spanie) przed schronisko.
Ojciec mój mi towarzyszył w wyjściu w te mroki przed-schroniskowe. Cisza i spokój, papieros ćmi się małą iskierką w ciemnościach i nagle z tej ciemności dochodzą nas nawoływania godowe jeleni.
Marudzą i zawodzą i zdaje się, że samice wybitnie owymi zalotami nie są zainteresowane. Ojciec mój postanowił zatem na nawoływania odpowiedzieć. Złożył dłonie przy twarzy i doskonale naśladując język jeleni, zaczął do nich przemawiać.
I tak to się toczyło, to jeleń krzyknął, to ojciec, to znów jeleń. Echo zawodzeń odbijało się od murów schroniska.
Kątem oka w tej harmonii dostrzegam, że w pokoiku tuż przy wyjściu zapaliło się światło. Minutę później ze schroniska wypada jegomość, w jednej ręce dzierży latarkę, w drugiej siekierę, włos zmierzwiony powiewa na wietrze, minę ma zaciętą i rozbiegany wzrok.
Spozieramy na niego, on na nas, wszyscy w lekkim szoku.
- Kurwa! Jak blisko podeszły! - padają słowa z ust jegomościa i zaraz gna z siekierą w las, na te jelenie, nie zdając sobie sprawy, że jeleń prowodyr stoi obok mnie i udaje niewiniątko.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Z serii: jak zmusić ducha winną osobę do popełnienia bloga

Ja niżej podpisana, obwieszczam wszem i wobec, że się dałam ponieść na rękach tłumu i wstąpiłam na... bloga.

Szału tu nie będzie bankowo, nie oszukujmy się. Jakakolwiek presja robienia czegokolwiek co nosi znamię odpowiedzialności i regularności powoduje u mnie chęć schowania się w skorupę (na szczęście takowej nie posiadam, a podejrzewam, że wyhodowanie zajmuje trochę czasu, poza tym od czasu do czasu lubię spać na plecach a taka skorupa powodowałaby nieprzyjemne bujanie na boki).

Macie moi mili co chcieliście, czytanie absolutnie na własną nie-odpowiedzialność.

Howgh,
Ali Kru