niedziela, 4 grudnia 2016

Pan Flow, czyli raper wieczorową porą.

Niebuszewo, godzina 1 w noc ciemną. Ja i towarzysz stoimy przed blokiem i palimy papieroski uskuteczniając pogadanki na tematy wszelakie. Z mroku wyłania się tajemniczy jegomość i zupełnie niepozornie prosi o poczęstunek fajką na co przystaje towarzysz i nawet jegomościowi grzecznie oferuje ognia. Zaczyna się normalnie, ot spragniony dymka imprezowicz powracający do domu albo zmierzający na kolejną imprezę.
Jegomość wciąga dym w płuca i postanawia się przedstawić tymi oto słowy:
'Jestem Pan Flow, raper na szczecińskiej scenie, jak mi dacie drobne na melanż to wam zarapuje.' Z towarzyszem reagujemy identycznie - gromkim wybuchem śmiechu. Pan Flow nic sobie z tego nie robi i nawet sam się ładnie uśmiecha. Kiedy już się uspokajamy w miarę, to tłumaczymy że wyskoczyliśmy tylko na papieroska i żadnych pieniędzy przy sobie nie posiadamy. Pan Flow postanawia więc, że opowie nam suchara, którego sam wymyślił. Na to co dzieje się przez nastepne minuty nikt nie mógł nas przygotować.
Pan Flow opowiada nam historię o różowym słoniu (zaznaczam, że z modulacją głosu odpowiadającą postaciom o których mówił), który wysrał motylka. Morału tam żadnego nie było, ale wystarczyło byśmy się z towarzyszem tarzali po ziemi (nie dlatego, że sam suchar śmieszny, ale ogólny absurd sytuacji nas po prostu powalił). Stoimy, zaśmiewamy się w głos i w tej jakże przyjaznej atmosferze Pan Flow postanawia, że nam jednak zarapuje za darmo, po czym wymienia kilka tytułów utworów. Ze słowotoku ciężko coś wyłonić, pamiętam coś o aniołach, demonach, Bogu, Buddzie i Al Kaidzie, więc patrzę na towarzysza powstrzymując histeryczny śmiech i rzucam po prostu: 'Ostanie!'.
No i się zaczyna, Pan Flow rapuje, my grzecznie usiłujemy nie pęknąć ze śmiechu (nie żeby było tragicznie jakoś wybitnie, ale znowu - absurd nad absudry). Mijają sekundy, minuty, coraz ciężej wytrzymać, ale Pan Flow kończy. Zapada ciut niezręczna cisza, więc żeby nie burzyć marzeń młodego artysty mówię: 'zajebiste'. Towarzysz lekko parska, ale jakoś się jeszcze trzyma. Wiem, że za chwilę będziemy opowiadać tę historię pozostałym członkom naszego zgromadzenia, więc pytam grzecznie: 'Jeszcze raz, jak się nazywasz?'
Na co pada odpowiedź: 'Pan Flow, ale mnie nie znajdziecie nigdzie, bo nie jestem sławny'. I to jest nasz koniec. Towarzysz zaczyna dreptać tam i z powrotem, zaśmiewając się w głos tak, że osiedle staje na nogi, światła w oknach się zapalają i na bank ktoś już dzwoni na CBŚ. Pan Flow niewiele myśląc też zaczyna się zaśmiewać, więc i ja nie wytrzymuję i powoli konam w konwulsjach.
Mija kolejne pięć minut, mój towarzysz siedzi na murku i dogorywa, mi makijaż spływa po twarzy, helikoptery CBŚ zataczają nad nami koła (metaforycznie) i Pan Flow pyta czy nie chcemy z nim iść na deptak, żeby rapować i zbierać na melanż. Odmawiamy grzecznie, a Pan Flow rzuca krótkie pożegnanie i tak jak się wyłonił z ciemności tak w niej znika jak jakiś sen.
Więc oto jest, pierwsza wzmianka w cyberprzestrzeni o Panie Flow. Sławy mu to nie przyniesie, ale może chociaż na ten melanż uzbiera.

piątek, 7 października 2016

Z serii: jak spółdzielnia kpi mi w żywe rury

Moja kochana spółdzielnia mieszkaniowa robi sobie ze mnie kpiny. Cała historia jest tragikomedią, a oto hity z satelity:
1. Aby dodzwonić się do działu technicznego należy połączyć się z dwiema różnymi paniami pomiędzy i wysłuchać dźwięków midi ze wczesnych lat gier komputerowych (normalnie jestem sentymentalną bestią, ale nie jak w dźwiękach midi rozbrzmiewa mi Dla Elizy).
2. Kiedy dział techniczny nie odbiera telefonu, pani (jedna z tych pomiędzy) informuje, że być może rozdzielają właśnie dzienne zadania albo (i tu cytat) "po prostu są w toalecie", po czym się rozłącza.
3. Umówieni hydraulicy (co mieli stać na straży mego już raz zalanego mieszkania, plus trzech mieszkań pode mną) nie zjawiają się nie raz, nie dwa, ale trzy razy, więc doszło już do tej sztuki, że do niej to trzy!
4. Administracja nie odbiera telefonu (czego innego spodziewać się po piątku popołudniu...) i generalnie (ja bardzo przepraszam za następujące słownictwo) to ma wyjebane na biednego, małego płatnika podatków, czynszu, haraczu i daniny.
5. Gdyby ktoś potrzebował hydraulika to się polecam, wygląda na to, że w tej furii i tumiwisizmie rozwiązałam problem. Albo może problem rozwiązał się sam (chociaż byłby to pierwszy taki przypadek w historii).
6. Istnieje możliwość, że hydraulicy są niewidzialni i cichaczem wdarli się do mego domu, naprawili rury i opuścili lokum, ale nie dam sobie za to ręki uciąć.

środa, 21 września 2016

Madera część 2

Lot na Maderę trwa około 5 godzin, co daje wystarczająco dużo czasu spragnionym polaczkom, żeby doprowadzić się do stanu upojenia absolutnego. Lata to to potem po samolocie, turbulencje rzucają, ale taki Janusz podróży jeden z drugim ma kompletnie w dupie wszelkiej maści ostrzeżenia. Nawet przy lądowaniu ustawia się już w kolejce do wyjścia, łapie za bagaże i się zatacza z prawej na lewą jak bańka wstańka. I jeszcze te brawa przy lądowaniu...
Lądujemy z Mariolką i staramy się jak najszybciej odseparować od grupy naszych niestety współkrajowców, ale się nie udaje, bo zaganiają nas do jednego autobusu.
Madera wita nas deszczem, więc klasycznie bym rzekła, ale nie mija dziesięć minut jak niebo się przejaśnia i wychodzi piękna tęcza. Dobry omen całego wyjazdu jak się okazuje później.
Pierwszego dnia głównie łazimy bez celu po wiosce, w której znajduje się nasz hotel. Idziemy na kolację do miejscowego przybytku i zupełnym przypadkiem zamawiamy dwie porcje mixu grillowanego mięsa, które spokojnie wykarmiłoby pół pułku wojska.
Rano idziemy na śniadanie (co niestety oznacza kolejne starcie z polaczkami za granicą). Miotają się od stanowiska do stanowiska, jedni atakują automat do kawy i herbaty, inni układają kopczyk z szynki konserwowej, jeszcze inni ładują jajecznicę do kieszeni. Sztućce latają w powietrzu, stoliki wędrują razem z pasażerami i w ogóle to jest jeden wielki chaos. Postanawiam sobie, że na śniadanie trzeba przychodzić bladym świtem, kiedy ta zgraja leczy jeszcze kaca i opaleniznę nad-basenową.
Po śniadaniu ruszamy na podbój Madery. A raczej na podbój Maderskich środków transportu publicznego (więcej w tym temacie później). Udaje nam się dostać do Funchal (stolica) i kolejką górską jedziemy leniwie do Monte. Następne godziny błąkamy się po ogrodzie botanicznym (pierwszy dzień na rozruch starych, spaszteciałych kości i mam tu na myśli siebie, bo Mariolka ma lepszę kondycję ode mnie). Ogród piękny, niby głównie japoński, ale jak się dobrze poszuka to zza krzaka nagle na człowieka wyskakuje jakaś kolumna egipska na przykład.
Wychodzimy w końcu z ogrodu i idziemy pozwiedzać samo Monte, jako że nie posiadam mapy prowadzę Mariolkę na czuja, przez małe, brukowane uliczki. Dochodzimy do bramy i ani rusz nie chce ona ustąpić pod naporem mego daru przekonywania. Kiedy już dochodzimy do wniosku, że musimy chyba wrócić i obrać inną (dłuższą) drogę, wpadam na pomysł naciśnięcia jakiegoś guzika który przy tej bramie wyrasta ze ściany. Nic się nie dzieje i nawet mówię do Mariolki, że wracamy, ale nagle słyszę bzyczenie i brama staje otworem. Opatrzność mnie tę bramę otworzyła, tylko jeszcze nie wiem jaka. Być może nawet Latający Potwór Spaghetti wyciągną w naszą stronę łaskawą mackę.
W drodze powrotnej mijamy miejscówkę, z której organizowany jest słynny zjazd wiklinowymi saniami, po asfalcie. Wsiadamy (Mariolka zdecydowana od razu, szalona; ja po skonsumowaniu dwóch papierosków nabieram odwagi). Droga którą nas tymi saniami po tym asfalcie wiozą ma spokojnie 40 stopni nachylenia. Czyli stromo jak ja pierdolę. Mariolka całą drogę chichocze histerycznie i wbija mi szpona w nogę, ale chyba jej się podoba. Dzień wieńczymy piwkiem i dłuuuuugim spacerem w dół, z powrotem do Funchal (gdzie stopień nachylenia spada może do 35 stopni).
I tak nam mija dzień pierwszy tej pięknej przygody. 

sobota, 17 września 2016

Madera część 1

Kierunek Madera. Pięcogodzinna podróż pociągiem upływa zadziwiająco przyjemnie (nawet darmową pseudokawę serwują). Lądujemy z mamuśką (druga bohaterka tejże przygody, która została postawiona przed faktem dokonanym, chwycona za przysłowiowe chabety i wywieziona z miasta pod osłoną nocy), którą dla łatwości czytania będę pospolicie nazywać Mariolką (pełne imię Maria Jolanta, ta Mariola się jakoś utarła przez lata), w każdym razie lądujemy w Warszawie po 11. o 12:10 zaczyna się odprawa (rzeź niewiniątek) na Okęciu. Na pełnym luziku konsumuję jeszcze papieroska przed wejściem i targając za sobą walizkę kilo 18 (Mariolka targa ciut mniejszą, bo 12), szukamy strefy odprawy. Pytam dwa razy w informacji co i jak i moje pole podejrzeń zawęża się do jednej kolejki. No to stajemy. Mariolce rzec znana z czasów młodości, kiedy to się stało za cukrem (czy innym niezbędnym produktem), mi kolejki znane już z lotnisk (teraz mogę się chwalić, że wiem). Idzie całkiem szybko, trzy okienka trzaskają pasażerów na prawo i lewo. Podbijamy do okienka, podajemy dokumenty i mówimy, że w sumie to my chcemy z tej oferty biura podróży skorzystać i sobie zabookować lepsze miejscówki, przy oknie (wszak pierwszy lot Mariolki) i takie coby nogę można było, choć jedną, wyprostować. Pani mówi, że spoko, opłata 35zł za łeb i że to trzeba iść do kasy, o tam o, i zapłacić. Mariolkę zostawiam na czatach i gnam przez lotnisko do kas. Zauważam ewidentny brak kas w miejscu wskazanym przez Panią z okienka, więc gnam do stoiska biura podróży. Pani z biura patrzy się na mnie jak na kretyna i w ogóle nie rozumie co do niej mówię. Stwierdza, że takiej oferty to w ogóle nie ma. Usiłuję jej wytłumaczyć co i jak, ale jej spojrzenie utwierdza mnie w przekonaniu, że nic tu nie zdziałam. Zrezygnowana więc zapytuję wprost: gdzie są te przeklęte kasy? Okazuje się, że przeklęte kasy są dwa kroki dalej. Idę, podchodzę do pierwszej z brzegu osobniczki w mundurku i chuście na szyi i pytam czy mogę zapłacić za super extra miejsce w samolocie w tej i w tej linii lotniczej. Pani nigdy o takiej linii lotniczej nie słyszała (co generalnie jakoś wybitnie człowieka nie buduje kiedy za chwil parę ma wsiąść w puszkę sponsorowaną przez tę właśnie linię lotniczą). W końcu pokazuje mi osobnika dwie kasy dalej, że on to będzie wiedział. Podchodzę dwie kasy dalej, osobnik już na dzień dobry patrzy na mnie z nienawiścią. Grzecznie po raz trzeci tłumaczę sytuację, ale pan odpowiada to samo. Nie wie co to za linia lotnicza i w ogóle to takiej oferty nie ma. Wracam w te pędy na odprawę, do Mariolki, zobaczyć czy jej tłum już nie poniósł i tłumaczę Pani Odprawiaczce, że kasa nie wie, nie zna. Pani Odprawiaczka zamyka okienko i idzie ze mną do kasy. Na własne uszy słyszy, że takiej ofery nie ma, linie lotnicze nie istnieją i w ogóle to jakaś wielka ściema. Wracamy do odprawy. Pani Odprawiaczka każe nam czekać (mija 30ta minuta całego zamieszania) i gdzieś biegnie, rzucając na odchodnym coś o jakimś tajemniczym druku. Wraca cała czerwona (podejrzewam, że z wysiłku, ale może też dlatego że komuś musiała tłumaczyć, że linie lotnicze dla których pracuje faktycznie istnieją), z jakimś smętnym kwitem, na którym wpisuje ręcznie nasze nazwiska i że zapłacono 35zł za osobę za miejsca. Kiedy już pełna szczęścia ściskam w dłoni kwit plus dwie karty pokładowe, Mariolka informuje mnie, że musimy jej walizkę, jej małą walizeczkę nadać na nad-programowe gabaryty, gdyż jak się okazało walizce nie domyka się rączka i Pani Odprawiaczka stwierdziła, że jej normalnie nie przyjmie na taśmociąg. Gnamy przez lotnisko na odprawę dużych gabarytów, malutka walizeczka co ma jedną rączkę bardziej, powiewa za nami w tym pędzie. Wchodzimy w wyludniony, ciemny zaułek lotniska i dzwonimy dzwonkiem do drzwi (jak nam przykazano). Żelazna kurtyna (nie ma nic śmiesznego w tym porównaniu) się roztwiera i wyłania się z niej znudzony pan. Ładujemy się z Mariolką i naszą minaturową walizką (która jak mi się wydaje jeszcze w tym pędzie zmalała i teraz z powodzeniem dałoby się ją załadować na bagaż podręczny), a pan wypluwa pierwsze zdanie: jedna tylko. Podejrzewam, że oznacza to jedną osobę, więc się wycofuję. Żelazna kurtyna się zamyka i tracę Mariolkę z pola widzenia. Całkiem możliwe, że się nada na nad-bagaż w sumie. Mijają minuty, Mariolka opuszcza zaułek sama, bez walizki. Sukces proszę państwa, możemy iść na security checka.
Jako, że lotniska na całym świecie nie zakładają istnienia fiszbin w stanikach (dla męskiej części odbiorców: taki drut pod cyckiem co to to trzyma cycka na odpowiedniej wysokości wbrew grawitacji), oczywiście bramka zaczyna piszczeć kiedy przez nią przechodzę. Na boso przechodzę przez bramkę po raz drugi wprost w rozpostarte ramiona pani ochroniarz, z którą w ciągu minuty bardzo blisko się zaprzyjaźniam. Po dokładnym masażu ciała puszczają mnie dalej, ale wszystkie moje sprzęty elektroniczne testują na obecność dynamitu czy innych wybuchowym urozmaiceń. Mariolka przechodzi przez całą imprezę bez szwanku (a też ma fiszbiny!), więc zaczynam poważnie podejrzewać, że ktoś mi kiedyś wszczepił jakąś metalową płytkę w tyłek czy inną ciemną część ciała.
Po tych wszystkich dogodnościach trafiamy w końcu do samolotu (w którego istnienie zaczynałam szczerze wątpić), mościmy się na naszym miejscówkach przy wyjściu awaryjnym, zapinamy pasy i podrywamy się do lotu. Madero, nadchodzimy!

niedziela, 28 sierpnia 2016

Z serii: nieproszony gość czyli wielki powrót.

Niedziela, 5 rano. Sen ciut niepewny, chwiejny, bo pierwsze promienie słońca przedzierają się przez otwarte drzwi balkonowe i muszę leżeć w pokracznej pozycji, żeby ta radosna krecha ciepłości absolutnej nie biła mnie po oczach. Moja podświadomość zaczyna podpowiadać mi, że w mym pokoju jest jakaś Obecność. Słuch dołącza się do wagonu podejrzliwości, bo oto słyszę znajomy tupot stóp.
Otwieram pół oka i spozieram na balkon. W pierwszej chwili myślę, że mi się to wszystko śni. Bo oto, w uchylonych drzwiach balkonowych stoi nie kto inny jak... Stefan!
Nieruchomieje, ewidentnie przyłapany na gorącym uczynku i patrzy mi w oko. Zanim jednak wykonuję jakikolwiek gest, Stefan odwraca się i wytuptuje na balkon. No, przynajmniej zna swoje miejsce.
Jako, że jest 5 rano nie zamierzam wyczołgiwać się z łóżka, żeby dokonywać aktów obrony terytorialnej. Najgorsze co Stefan może zrobić to postawić kolejnego złośliwego klocka gdzieś na balkonie.
Zamykam oko i zapadam w płytki sen, z którego 2 minuty później wyrywa mnie odgłos walącego się świata. Ewidentnie coś się tłucze po balkonie. Stefan się doigrał. Gdybym wiedziała, że gołębie mają pośladki to by dostał klapsa. Albo dwa. Ewentualnie osiem.
Wstaję i wystawiam twarz na ten nieszczęsny balkon, w te promienie słoneczne, w upał niedzielnego poranka. Nie jestem gotowa na to co widzę.
Stefan najwyraźniej rozpowiedział na dzielni, że ma nową miejscówkę i to pewnie w ptasim świecie jest jakiś wabik na panny, bo mój niedoszły współlokator ewidentnie (z braku lepszego określenia) przygruchał sobie białą gołąbkę (gołębicę?) i teraz ją chędoży na moim własnym (nadal wynajmowanym) balkonie! Na bank chciał ją zabrać na kanapę, ale po raz kolejny moja osoba stanęła na drodze jego niecnego planu.
Rozganiam gołąbeczki energicznym machnięciem ręką i zarówno Stefan jak i jego partnerka rzucają się do ucieczki. Mam wrażenie, że Stefan rzuca mi nienawistne spojrzenie, ale lepsze to niż kupa.
Tym razem bez nagrania, bo to czyste porno, a Stefan już i tak poczynił z mego lokum ptasi burdel. Nicpoń jeden...

środa, 20 lipca 2016

Z serii: nieproszony gość, czyli włam

Wtorek, godzina 20. Leżę grzecznie w łóżeczku, bo choróbsko się jakieś przypałętało, więc wolę wyleżeć w nadziei, że wirusy się znudzą moim leniwym stylem życia i pójdą (za tym przeproszeniem) w pizdu.
Zupełnie niespodziewanie od książki odrywa mnie tupot stóp na mej (prawie-że własnej, ale jednak wynajmowanej) podłodze. Przez chwilę zastanawiam się czy mam na tyle wysoką gorączkę, żeby mieć halucynacje. Szacuję też czy aby nie przedawkowałam leków. Bo oto przez drzwi balkonowe, wprost do mego pokoju ładuje się gołąb. Nie jakoś nieśmiało, z dozą niepewności, nie. Wali śmiało jak do siebie i od razu odbija w kierunku kanapy. W mym nieskończonym lenistwie rzucam w jego kierunku paczką fajek (ruch nieprzemyślany, bo i tak trzeba będzie po nie potem wstać...). Ale Stefan (tak, nazwałam go Stefan) w ogóle się tym nie przejmuje. Krzyczę na niego, klaszczę głośno w dłonie, ale Stefan udaje idiotę i gra na zwłokę. Widzę jak łypie na kanapę, jak marzy mu się wylegiwać w mięciutkich poduchach. Z bólem du... serca, wyczołguję się z mojego legowiska i idę na Stefana, a ten podstępny drań zamiast wyjść na balkon, chowa się za drzwiami i udaje, że go tam wcale nie ma. Podchodzę bliżej i teraz to już łapię za telefon z kamerą ("będę cię miała mały gnojku na filmie, się nie wyprzesz popełnionych szkód"). Stefan nie bardzo wie jak ma się do mojej obecności ustosunkować, więc usiłuje wtopić się w kąt. Odchodzę kawałek i z rozmachem pokazuję mu drzwi, ale Stefan nie rozumie, tylko łypie na mnie to jednym okiem to drugim. Drepczę do kuchni, biorę kawałek chleba w nadziei, że tym podstępem małego najeźdźcę zdołam przekonać do opuszczenia kryjówki i  mego domostwa. Rzucam mu dwa kawałki i wydaje mi się, że Stefan patrzy na nie pogardliwie. Kolejne pięć minut mija na zachęcaniu Stefana do zeżarcia chlebka (podczas to których Stefan przypuszcza kolejny szturm na kanapę, ale mu nie wychodzi). Po następnych dziecięciu godzę się z myślą, że mam teraz cichego lokatora i że zacznie się od kanapy, ale pewnie stopniowo Stefan zajmie też łóżko. Plus będzie spędzał godziny w łazience i wyjadał zawartość lodówki. Wzrośnie rachunek za prąd i wodę. I kiedy tak snuję już czarny scenariusz wyprowadzki, Stefan rusza ze swojego kąta i nonszalancko wyłazi na balkon. Robi rundkę dookoła i usiłuje władować się z powrotem do środka. Na bank się połapał, że popełnił błąd strategiczny. Siadam mu na drodze i pilnuję wejścia. Mały gnojek udaje, że nie jest zainteresowany miejscówką, ale wiem lepiej. Jak tylko odejdę to przejmie kanapę. Ostatecznie postanawiam zamknąć balkon (rzucam mu najpierw  te chlebki ze środka na zachętę). Nie mija 30 sekund jak Stefan puka do drzwi. Jak słowo daję, stoi przy szybie i puka, i stara się wyglądać żałośnie i niewinnie. Nie ze mną te numery, nie wpuszczam. Godzinę później sprawdzam sytuację przez okno. Stefan nadal koczuje pod drzwiami, a w dodatku bezczelnie się zesrał. Jestem zbyt zmęczona, żeby kontynuować tę bitwę, więc idę spać (ale balkon pozostaje zamknięty).
Rano sprawdzam sytuację, nie ma Stefana, nie ma chlebków, jest za to stos kupy. Ot, taki mi prezent pozostawił mój niedoszły współlokator.


czwartek, 14 lipca 2016

Z serii: wspomnienia pewnego rykowiska, czyli jak mój ojciec został jeleniem

Dawno dawno temu (a w zasadzie to max. 4 lata wstecz), postanowiłam wybrać się na wyprawę w góry karkonoskie. Mój szanowny ojciec również w te góry się wybierał w podobnym terminie, więc ruszyliśmy w podróż razem.
Przejechaliśmy pół Polski (oraz objechaliśmy wzdłuż i wszerz pewną czeską miejscowość w poszukiwaniu czynnego kantoru o nieludzkiej godzinie, gdyż pan na wjeździe w góry zażyczył sobie kompletnie nieprzewidzianą kwotę pieniężną w koronach, ale to zupełnie inna historia).
 Pewnego wieczoru, po odbytych wyprawach, wylądowaliśmy w schronisku Odrodzenie. Zimno było (w końcu tradycja ma rodzinna, że jak któreś z nas wybiera się w góry to zaraz na te góry sprowadzane są wszelkiej maści mgły, deszcze, przelotne tornada, plagi egipskie i inne hocki klocki), więc i winem grzanym się raczyliśmy. A kiedy przyszło do rozejścia się do pokojów, postanowiłam wyskoczyć na ostatniego tej nocy papieroska (na dobre spanie) przed schronisko.
Ojciec mój mi towarzyszył w wyjściu w te mroki przed-schroniskowe. Cisza i spokój, papieros ćmi się małą iskierką w ciemnościach i nagle z tej ciemności dochodzą nas nawoływania godowe jeleni.
Marudzą i zawodzą i zdaje się, że samice wybitnie owymi zalotami nie są zainteresowane. Ojciec mój postanowił zatem na nawoływania odpowiedzieć. Złożył dłonie przy twarzy i doskonale naśladując język jeleni, zaczął do nich przemawiać.
I tak to się toczyło, to jeleń krzyknął, to ojciec, to znów jeleń. Echo zawodzeń odbijało się od murów schroniska.
Kątem oka w tej harmonii dostrzegam, że w pokoiku tuż przy wyjściu zapaliło się światło. Minutę później ze schroniska wypada jegomość, w jednej ręce dzierży latarkę, w drugiej siekierę, włos zmierzwiony powiewa na wietrze, minę ma zaciętą i rozbiegany wzrok.
Spozieramy na niego, on na nas, wszyscy w lekkim szoku.
- Kurwa! Jak blisko podeszły! - padają słowa z ust jegomościa i zaraz gna z siekierą w las, na te jelenie, nie zdając sobie sprawy, że jeleń prowodyr stoi obok mnie i udaje niewiniątko.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Z serii: jak zmusić ducha winną osobę do popełnienia bloga

Ja niżej podpisana, obwieszczam wszem i wobec, że się dałam ponieść na rękach tłumu i wstąpiłam na... bloga.

Szału tu nie będzie bankowo, nie oszukujmy się. Jakakolwiek presja robienia czegokolwiek co nosi znamię odpowiedzialności i regularności powoduje u mnie chęć schowania się w skorupę (na szczęście takowej nie posiadam, a podejrzewam, że wyhodowanie zajmuje trochę czasu, poza tym od czasu do czasu lubię spać na plecach a taka skorupa powodowałaby nieprzyjemne bujanie na boki).

Macie moi mili co chcieliście, czytanie absolutnie na własną nie-odpowiedzialność.

Howgh,
Ali Kru